Straszny dwór
- Heart, Hear Art!
- 5 dni temu
- 5 minut(y) czytania
reżyseria: Anna Obszańska, teatr: Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie

Straszny dwór w reżyserii Anny Obszańskiej wystawiany obecnie na deskach krakowskiego Starego Teatru nawiązuje oczywiście do opery Moniuszki o tym samym tytule, ale nie tylko. Odnosi się bowiem również do książki Traumaland. Polacy w cieniu przeszłości autorstwa Michała Bilewicza wydanej niedawno, bo w 2024 roku. Lektura tej pozycji jeszcze przede mną, dlatego nie mogę zbyt wiele Wam o niej powiedzieć. Wnioskując z opisu reportażu wydaje się natomiast, iż Bilewicz pochyla się w nim nad Polakami i poddaje dogłębnej analizie nasze umysły - doszukuje się przyczyn postaw, które na co dzień przyjmujemy, czy naszych lęków. Bada te kwestie, pamiętając o przeszłości Polski; powodów określonych zachowań oraz obaw, dopatruje się w historii. Ale tyle o książce! Na pewno edytuję jednak ten post i napiszę o Traumalandzie więcej, gdy zakończę już jego lekturę. Teraz przejdźmy natomiast do spektaklu.
Byłam dość mocno zaskoczona, kiedy tuż po wejściu do Teatru zostałam poproszona o pokazanie biletu, jednak sytuacja szybko się wyjaśniła. Okazało się bowiem, że sztuka Straszny dwór rozpoczyna się jeszcze na schodach. Widzowie stoją pod nimi, przyglądając się pierwszym scenom przedstawienia, a następnie przechodzą do Sali Modrzejewskiej. Krzesła dla publiczności ustawione są w półkolu na obrzeżach pomieszczenia, natomiast w centrum znajduje się stół, wokół którego koncentruje się akcja.
Do domu po walce, oczywiście w obronie ojczyzny, wraca grany przez Łukasza Szczepanowskiego młody mężczyzna o imieniu Zbigniew. We dworze czeka na niego brat - Stefan (Błażej Peszek), Miecznik (Krzysztof Globisz, o którym więcej przeczytacie już za chwilę), jego córka (Paulina Kondrak), Klucznik (Adam Nawojczyk) Cześnikowa (Beata Malczewska) i stara służka (Ewa Kolasińska). Na pozór zwyczajna sytuacja, powrót żołnierza do domu, wydarzenie jakich było tysiące. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że tutaj... wszyscy są martwi.
Uważam, że już na tym etapie należy wspomnieć o elemencie, który odróżnia Straszny dwór od większości spektakli - o niewielkiej ilości słów, jakie w nim padają. Pojedyncze wyrazy pojawiają się w ariach oraz asamblach, jednak oprócz nich nie usłyszymy tu żadnych dialogów czy monologów. W tej chwili chcę przypomnieć o istotnym spostrzeżeniu Iliasa Wrazasa, które znalazło się w przedmowie do Greka Zorby.
Wrazas pisał tam o kryzysie języka, który na kartach powieści Nikosa Kazantzakisa jest bardzo wyraźnie widoczny. Odbiorca konfrontuje się z dwoma całkowicie różnymi postaciami - Alexisem Zorbą, który podczas całego swojego życia przeczytał tylko jedną książkę (Przygody żeglarza Sindbada), oraz Anglikiem co i rusz sięgającym po rozmaite lektury (a ponadto będącym również pisarzem!). Poznajemy mężczynę, który komunikuje się ze światem za pomocą ciała, oraz człowieka, dla którego postawa Macedończyka jest czymś niepojętym. Zmierzam jednak do głównej myśli płynącej z przedmowy Wrazasa - pisarz zauważa, jak lichym sposobem porozumiewania się jest język w swoim klasycznym ujęciu wobec mowy ciała. Pełna ekspresji sylwetka Zorby może wyrazić tysiąc razy więcej niż nawet miliony wyszukanych słów inteligentnego, wyedukowanego Anglika.
Właśnie ze względu na oszczędność wyrazów w Strasznym dworze przez cały spektakl miałam w pamięci wstęp Wrazasa. Sztuka Obszańskiej potwierdza tezę pisarza, jakoby słowa nie były konieczne do wyrażenia przesłania. Mam poczucie, iż Straszny dwór posiada znacznie bogatszą treść niż niejedno bardzo obfite w długie wypowiedzi przedstawienie.
Kiedy wracam myślami do spektaklu, w mojej głowie od razu pojawia się też wspomnienie charakteryzacji. Zdaje mi się, żę podczas sztuki to właśnie na nią zwróciłam początkowo uwagę. Wysuwa się na prowadzenie praktycznie już w chwili rozpoczęcia przedstawienia i, w moim odczuciu, dominuje nad nim aż do samego końca.
Poranione twarze oraz ciała bohaterów, blizny mniej lub bardziej wygojone i świeże rany, z których wciąż broczy jeszcze jaskrawoczerwona krew. Monstrualne ostrze przebijające sylwetki braci i ukazane jako muzealny eksponat ciało Miecznika, z którego w sposób wyjątkowo realistyczny w pewnym momencie spektaklu zaczyna być zrywana skóra.
Rany odgrywają bardzo ważną rolę w sztuce i choć mogłoby się wydawać, że to element jednowymiarowy, typowo fizyczny, tutaj definitywnie tak nie jest. Poranione ciała są bowiem w rzeczywistości tylko środkiem służącym do ukazania prawdziwej tragedii – poranionych dusz.
Straszny dwór jest bardzo szczerym, nieupiększonym rozliczeniem z tak silnie zakorzenionym w polskiej mentalności mitem patriotycznym oraz kultem martyrologii.
Za pomocą niezwykle wiarygodnej charakteryzacji w postaci różnorakich ran zostaje ukazane to, co od setek lat tkwi w duszach Polaków.
Tak naprawdę dopiero w chwili, w której widz dostrzega burgund krwi oraz głębokość blizn bohaterów, zdaje sobie sprawę z tego, jak ogromne są te w dosłownym sensie niewidoczne, ale noszone przecież przez naszych przodków i pewnie nadal przez wielu z nas.
Wspomniana już wyżej postać Miecznika, który zostaje w drugiej części spektaklu umieszczony w przezroczystym sześcianie przywodzącym na myśl gablotę i akt zrywania z jego ciała w tymże miejscu płatów skóry dobitnie pokazują ciemne strony fanatycznego gloryfikowania walczących w obronie ojczyzny. Odczłowieczania ich, ukazywania nie jako ludzi, lecz postaci. Kreowania ich i czynienia właśnie czymś na kształt muzealnych eksponatów.
Tę kwestię bardzo wyraźnie unaocznia także Klucznik (Adam Nawojczyk), który przez całe przedstawienie odgrywa rolę despotycznego strażnika pamięci narodowej. Z pasją szaleńca tworzy galerię cierpienia, w której można podziwiać udręczonych mężczyzn, kobiety, osoby starsze oraz młodsze.
Moment, w którym zdziera płaty skóry z ciała umęczonego Miecznika to jego bunt przeciwko naturalnej kolei rzeczy - zabliźnianiu się ran oraz zamknięciu pewnego etapu dziejowego... Klucznik kurczowo trzyma się przeszłości, pogłębiając cierpienie i tak już pogrążonych w bólu, a na dodatek naznaczając piętnem męczeństwa kolejne pokolenia.
Jestem przekonana, że gdyby nie rany w Strasznym dworze wyreżyserowanym przez Annę Obszańską, jej spektakl nie byłby tą samą sztuką, którą jest. Element ten pełni tu bowiem funkcję niezwykle istotnego komunikatu. To sygnał głośny, dobitny, ale też nieestetyczny, zwyczajnie nieprzyjemny. Pojawia się tutaj w zastępstwie za szept. Za szept, który latami do nas nie docierał. Rany w Strasznym dworze są krwawym krzykiem frustracji, ale także krzykiem-ostrzeżeniem przed tym, co może się stać, jeśli nie spojrzymy krytycznie na wyznawane przez nas mniej lub bardziej świadomie wartości...
Pozwolę sobie opisać krótko kilka scen, które szczególnie mnie poruszyły. Nie ukrywam, że przed przystąpieniem do tworzenia własnej recenzji, spojrzałam na opinie innych, ciekawa tego, jak postrzegane jest przedstawienie. Byłam bardzo zaskoczona widząc sporą (delikatnie rzecz ujmując) krytykę wymierzoną w grę Krzysztofa Globisza. Emocje wypisane na jego twarzy były w moim odczuciu do bólu (dobór słów nieprzypadkowy) szczere. Aktor nie wyszedł ze swojej roli nawet po spektaklu, nie przyjmując upominku, a nawet nie opuszczając gabloty, w której, jak już wspominałam, siedział.
Wstrząsająca była dla mnie również scena porodu, w której Cześnikowa nie wydała jednak na świat dziecka, ale popiół i kości. Niemniej poruszyła mnie sekwencja pełnego cierpienia tańca na podwyższonej platformie z wodą oraz skapujące z fortepianu krople, które wyglądały jak prawdziwe łzy. Tutaj ukłon w stronę niemalże odwiecznej symboliki instrumentu.
Opowiedziałam Wam już o tym, co w Strasznym dworze mnie zachwyciło, więc teraz czas na kilka uwag. Po pierwsze, na stronie Starego teatru spektakl zostaje nazwany horrorem (dokładniej horrorem patriotycznym, pierwszym w historii). Po takim zapewnieniu oczekiwałam strachu, realnego przerażenia, zwłaszcza że wiem, iż Teatr może wzbudzić we mnie takie emocje (Wesele Kleczewskiej, o którym więcej już wkrótce). Niestety, Straszny dwór okazał się dla mnie nie być wcale taki straszny...
Kolejna kwestia to zakończenie. Rozumiem, jaki cel mu przyświecał, i zgadzam się z nim! Mam natomiast jednocześnie poczucie, iż wydźwięk finału był zbyt utopijny, bajkowy...
Oprócz tych dwóch konkretnych wad, chodzi mi jeszcze o coś, co nazywam iskrą. Nie jestem w stanie dokładnie objaśnić Wam tego pojęcia, jednak ogólnie rzecz ujmując jest ona czymś w rodzaju szczypty magii, która sprawia, że spektakl zachwyca. W Strasznym dworze iskry niestety dla mnie zabrakło...
Najnowsze przedstawienie Anny Obszańskiej nadal jest dla mnie natomiast solidną, wartościową sztuką, na którą uważam, że warto się wybrać, i na której temat dobrze wyrobić sobie własne zdanie. Osobiście przyznaję sztuce 8 na 10 punktów.
Comments