Proszę Państwa, Wyspiański umiera
- Heart, Hear Art!
- 5 godzin temu
- 5 minut(y) czytania
reżyseria: Agata Duda-Gracz, teatr: Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie

Proszę Państwa, Wyspiański umiera, czyli sztuka, podobnie jak artysta, którego dotyczy, nie dająca się w żaden sposób ograniczyć. Nie sposób wskazać nawet dwóch konkretnych punktów stanowiących początek oraz koniec przedstawienia, ponieważ tak naprawdę nie rozpoczyna się ono idealnie wraz z godziną podaną na stronie internetowej czy bilecie. Nie zaczyna się, kiedy widzowie posłusznie siedzą na swoich miejscach i wpatrują w scenę, ani nie kończy po upływie przepisowych dwóch godzin.
Proszę Państwa, Wyspiański umiera stanowi dowód na to że Teatr na przestrzeni lat absolutnie nie traci swojej siły i nadal potrafi wzbudzać w widzach emocje prawdopodobnie niemożliwe do opisania za pomocą słów... Ale pozwólcie, że na tyle, na ile się da, spróbuję to zrobić!
Jest za 15, może za 10 piąta. Widzowie zaczynają być powoli wpuszczani na widownię. Wchodzą na salę, znajdują swoje miejsca... Zajmują fotele i jeszcze przez kilka minut rozmawiają ze sobą lub przeglądają smartfony. Później rozmowy cichną. Telefony lądują w torbach albo kieszeniach, a uwaga widowni skupia się na scenie. Gasną światła, kurtyna wędruje w górę...
Owszem, tak to zazwyczaj wygląda. Zazwyczaj, ale nie tym razem.
Po wejściu na salę widzowie mogą zająć swoje miejsca, oczywiście, mogą też jednak wejść na scenę i zacząć krążyć po niej, mijając się co i rusz z aktorami. Mogą dokładnie przyjrzeć się charakteryzacji, kostiumom, scenografii... Mogą zacząć robić zdjęcia lub po prostu skupić się na przeżywaniu, pełna dowolność. Spacer po scenie może mieć wybraną formę aż do momentu, gdy nie wkroczy na nią matka Wyspiańskiego (Marta Waldera). Wówczas zabawa dobiega końca, bo przecież jej ukochany Staś potrzebuje spokoju, zwłaszcza teraz, a więc kiedy umiera...
Umiera... To kluczowe dla spektaklu słowo, czasownik w trybie NIEdokonanym.
Podczas przedstawienia obserwujemy bowiem proces, a nie drobny punkt z biografii czwartego wieszcza, nie moment zgonu.
Nierzadko mówi się o tym, iż na chwilę przed śmiercią człowiek widzi coś w rodzaju filmu, na który składają się sceny z całego jego życia. Urywki z dzieciństwa, dorosłości... Osoby, które się kochało oraz te, które darzyło się nienawiścią. Sytuacje przyprawiające o łzy nostalgicznego wzruszenia oraz pełen boleści płacz.
W przypadku sztuki Agaty Dudy-Gracz mamy do czynienia z czymś podobnym - widzimy bowiem wycinki egzystencji Wyspiańskiego (choć właściwie zakres wydarzeń, do których odnosi się reżyserka, został poszerzony również do okresu już po śmierci Wyspiańskiego).
Obserwujemy autora Wesela tak naprawdę na każdym etapie jego, definitywnie zbyt krótkiego, życia. Widzimy go w szkolnej ławce, wśród przyjaciół, przypatrujemy się mu podczas pracy w teatrze, a nawet w chwilach najbardziej intymnych.
Tutaj przydaje się nieco bardziej wnikliwa znajomość biografii artysty, bo o ile niektóre sceny nietrudno odczytać, o tyle już nie każdy wychwyci na przykład subtelną aluzję do epizodu rozbujania Dzwonu Zygmunta przez Wyspiańskiego w dzieciństwie.
Przez cały spektakl zarówno swojego syna, jak i nas, odbiorców, prowadzi matka pisarza - Maria z Rogowskich. Nie jest to natomiast jedyny element spajający sztukę, podobną funkcję pełni bowiem również zachwycający wokal Mai Kleszcz, który nadaje przedstawieniu onirycznej aury.
Czymś, co subiektywnie bardzo mi się spodobało, był sposób wprowadzania kolejnych obrazów do spektaklu. Wspomnieć bowiem należy, iż przedstawienie Agaty Dudy-Gracz jest pełne odniesień do sztuki. Co chwilę na scenie prezentowane są kolejne kultowe malowidła odtwarzane przez aktorów, zaś sposób, w jaki formują się, a następnie rozpraszają, przywodził mi na myśl tak uwielbiany przeze mnie teatr antyczny. Jestem przekonana, że takie rozwiązanie zachwyciło by również samego Wyspiańskiego, tak mocno ceniącego przecież sztukę klasyczną.
Proszę Państwa, Wyspiański umiera to spektakl czarujący pod bardzo wieloma względami, także jeśli chodzi o grę aktorską. W tytułową postać wciela się Krzysztof Wrona, który odtwarza swojego bohatera z ogromną czułością. Nieskromnie muszę przyznać, że o Wyspiańskim wiem dość dużo, a niedawno miałam okazję odświeżyć swoją wiedzę, sięgając po biografię artysty autorstwa Moniki Śliwińskiej. Oczywiście, książki na jego temat nigdy nie oddadzą w stu procentach tego, jakim był człowiekiem, ale uznając, że jest w nich choć ziarnko prawdy, podczas spektaklu miałam poczucie, że Krzysztof Wrona naprawdę stał się Wyspiańskim. Aktorowi udało się uchwycić wrażliwość artysty, jego pasję, ambicję, ale również melancholię czy namiętność. Poruszyło mnie również to, z jaką wiernością została przedstawiona w spektaklu miłość Wyspiańskiego do dzieci.
Fenomenalna jest też rola Agnieszki Przepiórskiej, wcielającej się między innymi w Teodorę Teofilę Pytko. Czyż właśnie nie w ten sposób wyobrażamy sobie żonę artysty? Głośna, krzepka, prosta kobieta!
Małżonka Wyspiańskiego praktycznie przez całe życie musiała mierzyć się z ogromną krytyką - bo przecież jak ktoś tak wybitny mógł związać się z osobą jej pokroju?!
Nie akceptowano jej, a małżeństwo często uznawano za wynik fascynacji Wyspiańskiego książką Tołstoja Zmartwychwstanie, której to bohater poślubił z litości uwiedzioną przed laty pokojówkę.
Krytykowali ją przyjaciele artysty, wychowująca go w dzieciństwie ciotka... Cóż, niemal każdy. Jeśli chodzi o to, jak faktycznie wyglądał związek Teosi i Stanisława, wszystko wskazuje na to, że mieli szczęście zostać połączeni szczerą, głęboką miłością.
Piękny temat, o którym najchętniej pisałabym jeszcze godzinami, ale wróćmy do spektaklu!
Bardzo podobały mi się sceny z teatru, a w szczególności postaci granej przez Annę Syrbu Heleny Modrzejewskiej oraz Ludwika Solskiego, w którego wcielał się Tomasz Wysocki. To właśnie między innymi w tym momencie do sztuki wkradł się humor. Decyzja o wprowadzeniu do spektaklu komizmu praktycznie zawsze jest dość ryzykowna, bowiem chyba wszyscy doskonale wiemy, że granica między faktycznie zabawnymi treściami a groteską jest naprawdę cienka (nie mówię teraz oczywiście o przedstawieniach, których twórcy świadomie chcą wykorzystać tę kategorię estetyczną), natomiast tutaj okazała się bardzo dobrym krokiem!
Jak już wspominałam, Proszę Państwa, Wyspiański umiera jest sztuką niedającą się ograniczyć. Przedstawienie zasługuje na to miano z wielu względów, również dlatego, że wykracza poza scenę. Nie bądźcie więc zdziwieni, gdy w jego trakcie usłyszycie głos Teosi tuż obok siebie!
Scenografia spektaklu jest oszczędna, oprócz łóżka widz obserwuje podczas przedstawienia naprawdę niewiele przedmiotów. O to, by odbiorcy nie czuli się znużeni, dbają natomiast przez cały czas aktorzy. Gwarantuję, że widownia ani razu nie pomyśli w trakcie sztuki o skąpej dekoracji.
Trudno oderwać wzrok od tego, co dzieje się w centralnej części sceny, ale mimo to warto spojrzeć również na jej tył, gdzie siedzi Wojtek Krzak wcielający się w rolę Wernyhory.
Starzec, kozacki lirnik, wieszcz... W sztuce Agaty Dudy-Gracz postać ta zyskuje jeszcze bardziej metafizyczny wymiar, stając się kimś na kształt Boga. Podczas trwania spektaklu Wernyhora wciąż znajduje się w tym samym miejscu. Siedzi spokojnie, przypatrując się jednocześnie rozgrywającym się przed nim wydarzeniom zza ciemnych okularów. Tak bliski, a zarazem tak odległy...
Chyba nigdy nie zapomnę opisywanego już przeze mnie wyżej wokalu Mai Kleszcz, ale również sceny, w której kroczy w kierunku łóżka konającego Wyspiańskiego, ostrząc trzymaną w dłoni kosę...
Czy Wyspiański umiera? Powracam znów do tytułu i formy pojawiającego się w nim czasownika. Nie, nie umiera. Wychodzi przez otwarte drzwi, zza których słychać melodię hejnału, i znika w mroku. To, co dzieje się z nim później, jest spekulacją, kwestią tego, jaką historię dopisze jego postaci każdy z nas.
Osobiście wiem, że krąży po Wawelu, Plantach, Rynku czy ulicy Floriańskiej, a niekiedy wstępuje do Jamy Michalika, gdzie kreśli słowa kolejnego utworu lub szkicuje następną rycinę ukochanych miejsc. Wiem, bo czuję na sobie jego oddech, kiedy sama spaceruję po Krakowie i odwiedzam uwielbiane przez niego przestrzenie. Wyspiański nie umarł.
Zdaje mi się, że wszyscy domyślają się, iż spektakl Agaty Dudy-Gracz mnie zachwycił. Proszę Państwa, Wyspiański umiera to sztuka więcej niż kompletna. Ma wszystko to, czego można by oczekiwać od przedstawienia, oraz ogromny naddatek! To nie był zwykły spektakl, który zakończył się po upływie dwóch godzin. To arcydzieło wydarzenie, niesamowite zjawisko, które nadal żyje we mnie, choć widziałam je już kilka miesięcy temu. Przyznaję sztuce 9 na 10 punktów.
Comments